Jurka znałem krótko, tylko 15 miesięcy. Ale tamten czas liczy się inaczej. 11-go września 1980 w Sali kinowej siedziby SDP przy Foksal odbywało się zebranie członków Stowarzyszenia – przede wszystkim zainteresowanych doświadczeniem dziennikarzy, którzy obsługiwali Wielki Strajk i porozumienie w Stoczni Gdańskiej. Z inicjatywy m. in. Ryszarda Kapuścińskiego grupa wysłanników gazet i czasopism podpisała tam list protestacyjny przeciwko praktykom cenzury wobec relacji z ówczesnych wydarzeń.
Na Foksal temperatura była gorąca, bo dni wciąż niezwykłe. Wywiązała się emocjonalna dyskusja. W imieniu zespołu czołowego tygodnika (który zresztą zasłużył się później w dobrej sprawie) wybitny publicysta deklarował ostrożną aprobatę, choć zachęcał do umiaru, bo nasza ulga i radość ze zwycięstwa mogły się łatwo okazać zwodnicze.
Pod koniec zebrania nieznany mi wtedy dziennikarz, średniego wzrostu, lekko siwiejący blondyn około 50-tki, na zasadzie „podaj dalej”: zachęcał, by przejść potem do połączonej z kinową sali konferencyjnej i tam kontynuować w węższym gronie – chcących coś dalej z tym wszystkim robić. A gdy przeniosła się tam chyba z połowa zebranych, użył – przekornie – określenia „grupa inicjatywna” kojarzącego się z gromadką komunistycznych działaczy i agentów, którzy za niemieckiej okupacji formowali Polską Partię Robotniczą (PPR). My mieliśmy stanowić zespół dziennikarzy chcących wspierać w mediach (i nie tylko w mediach) zdobycze Sierpnia.
To był Jurek Zieleński – Ziel, jak go wkrótce, wraz z jego dotychczasowymi znajomymi zacząłem nazywać. Towarzyszyli mu przyjaciele z kręgu „Życia i nowoczesności”, z konwersatorium „Doświadczenie i przyszłość”, niektórzy – podobnie jak on sam, publikowali w prasie KOR-owskiej, z tym, że pod pseudonimami, a Jurek właśnie wtedy dał do „Biuletynu Informacyjnego” tekst pod własnym nazwiskiem. Wojtek Adamiecki, Kazimierz Dziewanowski, Jerzy Szperkowicz, Józef Kuśnierek, Wanda Falkowska – starsza pani, bodaj najodważniejsza wtedy dziennikarka „Polityki”, Janka Jankowska... A obok nich ludzie nieco mniej lub jeszcze nie zaprawieni w ówczesnych bojach – tacy jak Jerzy Mikke i Zbyszek Gieniewski z radia, Anna Tabaczyńska z „Problemów”, Jacek Moskwa z PAX-owskiego „Słowa Powszechnego” (bardzo potem dzielny i zasłużony), mistrzyni problemowego, literackiego wywiadu Teresa Torańska. A także dwaj żurnaliści z „Kuriera Polskiego”: Andrzej Roman (cioteczny brat słynnego doradcy prezydenckiego w Stanach – Zbigniewa Brzezińskiego) i wyżej podpisany.
Łącznie tę warszawską grupę inicjatywną stanowiło kilkanaście osób, ale szybko doszło do porozumienia z przyjaciółmi z kilku dużych ośrodków – z Krakowa, Gdańska, Wrocławia, Poznania… Tak, że Nadzwyczajny Walny Zjazd SDP zwołany pod naszym naciskiem przez ówczesne kierownictwo SDP na ostatnie dni października przygotowywaliśmy wspólnie. W pełnym składzie grupy warszawskiej spotykaliśmy się przynajmniej raz na tydzień, w roboczych, międzymiastowych grupach powstał projekt nowego statutu Stowarzyszenia i kilku innych dokumentów. Przygotowaliśmy ramową (jeszcze przed Zjazdem i na Zjeździe skompletowaną) listę naszych kandydatów do władz SDP.
Po paru ożywionych debatach w kwestii wyboru kandydata na prezesa Stowarzyszenia, postanowiliśmy powierzyć tę rolę Stefanowi Bratkowskiemu – bo wybitny, twórczy dziennikarz, uczciwy człowiek a w dodatku miał doświadczenie w rozmowach z władzą i zachęcał nas do umiaru. Po wygranym przez nas Zjeździe, jako prezes, w Zarządzie Głównym – kręgu autorytetów z Warszawy, a z poza niej takich jak Jerzy Turowicz, Maciej Szumowski czy Ignacy Rutkiewicz – miał znaczny wpływ na styl i kierunek działalności całego SDP-u.
Jurek był duszą przygotowań w grupie inicjatywnej, ale ostatecznie nie chciał być delegatem na Zjazd, a więc i członkiem nowych władz. Bez wątpienia uważał, że ze względu na specyfikę dziennikarskiego środowiska jako całości nawet odnowione SDP nie będzie taką organizacją, w której mógłby mówić pełnym głosem i w tak niezwykłych czasach wolał się skoncentrować na pracy gdzie indziej, w opozycji – w Związku „Solidarność”. Nierzadko bywał jednak na różnego rodzaju spotkaniach na Foksal i nie rezygnował z wpływu na kierunek naszych prac. Nie ma co ukrywać, że był radykałem.
Ponieważ mnie – znacznie mniej od Niego doświadczonemu – na działalności w Radzie SDP zależało (tam nie bez racji uchodziłem za jednego z radykałów – czasem niewygodnych), ale mocno zaangażowałem się też w działalność (głównie prasową) w Regionie „Mazowsze” NSZZ ”S”, weszliśmy w bliższą ze sobą komitywę. W styczniu on prowadził na Foksal spotkania przygotowawcze przed walnym, wyborczym zebraniem Warszawskiego Oddziału Stowarzyszenia. A ja mu asystowałem. Raz czy dwa było i tak, że gdzieś z tylnych rzędów czy z kuluarów przysłuchiwał się posiedzeniom Rady i w przerwie, trochę zniecierpliwiony zwrócił się do mnie: „nie traćmy czasu, chodź, idziemy do nas, na Mokotowską” (czyli do ówczesnej siedziby Regionu).
Ze względu na jego staż w opozycji demokratycznej – w Regionie znano go, szanowano i często zasięgano Jego zdania – zwłaszcza w problemach prasowo-wydawniczych. Był delegatem na oliwski I Krajowy Zjazd NSZZ „S”. Zajmował miejsce na parterze tej hali, wśród delegatów, a ja na otaczających ją trybunach, ale często widywaliśmy się w kuluarach; pamiętam zwłaszcza sytuację, gdy Jurek usilnie tłumaczył mniej „wtajemniczonym” delegatom tło incydentu, gdy warszawski delegat Paweł N. w brutalny sposób sprzeciwił się propozycji, by Zjazd podziękował działaczom KOR-u za ich zasługę, a Jana Józefa Lipskiego przyprawiło to o atak serca.
W październiku Zarząd Regionu powierzył Jurkowi szefostwo projektowanego wielkonakładowego tygodnika „Mazowsze”, który miał dynamiką, inwencją i radykalizmem przewyższyć rozchwytywany ogólnokrajowy „Tygodnik Solidarność” Tadeusza Mazowieckiego. Rzecznik rządu Jerzy Urban obiecał nowe pismo zalegalizować, ale gorączkowe, trochę bezładne przygotowania przebiegały w warunkach rosnącego napięcia w kraju; chwilami miałem (chyba wszyscy mieliśmy) poczucie, że spotykamy się, planujemy, spieramy, pogrążeni w jakiejś nierzeczywistości, bez szans na konkretny efekt.
Jurek, mocno w życiu doświadczony, wrażliwy (może nawet nadwrażliwy, przecież był także poetą) nie wytrzymał tego napięcia. Jego zawsze lojalny przyjaciel - Stefan Bratkowski porozumiał się ze znajomą lekarką i skierował Go do szpitalika przy Hożej. I tak się złożyło, że w porozumieniu z Nim to właśnie ja próbowałem kontynuować nasze przygotowania. Wiktor Malski z „Fantastyki” – przyjaciel Jurka, którego on widział jako swojego zastępcę pracował, poruszał się stosunkowo dalej od terenów naszej aktywności – w Regionie „S”, w SDP. Sewek Blumsztajn, który miał być sekretarzem redakcji, korzystając z pewnych swobód, z jakich opozycja demokratyczna mogła się cieszyć w solidarnościowym „karnawale” pojechał do dawno niewidzianej siostry w Paryżu (gdzie zastał go stan wojenny i gdzie przez lata współorganizował francuskie wsparcie dla „Solidarności”).
Inni zawodowi, dojrzali dziennikarze w ekipie Jurka to Wojtek Adamiecki, Joanna Szczęsna z „Biuletynu Informacyjnego” KOR (po przełomie – w „Gazecie Wyborczej” – publicystka, autorka kilku świetnych książek), publicysta społeczny Stefan Ancerewicz, bardzo utalentowany, ale kruchy psychicznie „podopieczny” Jurka, Tomek Sypniewski, z którym w stanie wojennym współredagowaliśmy nielegalne pisemko „CDN”. Jeśli o kimś zapomniałem, proszę o wybaczenie.
Po hospitalizacji „Ziela” parę razy zebrałem dziennikarzy, głównie młodych – kandydatów do pracy w „Mazowszu” (sporo pozapominałem, ale nie mogę nie wymienić Włodka Kalickiego – wtedy dziennikarza „Kultury”, obecnie znakomitego reportażysty i znawcy sztuki m. in. w „Gazecie Wyborczej”) coś tam ustalaliśmy, ale wciąż towarzyszyło mi (nam) tamto, poprzedzające zamach stanu poczucie bezwyjściowości, nieważkości. Ostatni raz zebrałem ich w sobotę 12 grudnia.
Zdawałem sprawę z tych spotkań Jurkowi – dwukrotnie odwiedzałem go w szpitalu, rozmawialiśmy spokojnie, ale miałem wrażenie, że jest bardzo zmęczony, trochę nieobecny duchem. 12 grudnia około 11-tej wieczorem zadzwonił do mnie, do domu.
– Rapackiii…? – zapytał w swoim niby-żartobliwym stylu. – I co tam?
Odurzony mroźnym powietrzem, na którym spędziłem poprzednich parę godzin, nie umiałem z siebie wykrzesać entuzjazmu do rozmowy, ale wiedziałem, że on jest w ciężkiej depresji i stopniowo, w miarę, jak docierało do mnie, że szczegóły dzisiejszego zebrania mało go interesują coraz lepiej rozumiałem, że on przede wszystkim chciał usłyszeć ludzki, przyjazny głos, że chce rozmawiać, oderwać się od mrocznych myśli, nie chce być sam – po prostu. Mimo tej mojej świadomości rozmowa coraz to utykała w martwym punkcie, chyba jednak nie umiałem mu pomóc. Czy z kimś jeszcze rozmawiał potem przez telefon? Nigdy nie udało mi się dowiedzieć. Natomiast w nocy, podobno, było u niego dwóch niezidentyfikowanych ludzi. Koledzy z Regionu „S”? Ubecy? Kto to był i czy rzeczywiście był? Wciąż nie wiem.
W poniedziałek 14 grudnia restauracja przy domu dziennikarza funkcjonowała prawie normalnie (prawie), oczywiście poszedłem tam najwcześniej, jak tylko się dało – bo niby gdzie? Po niespokojnej nocy spędzonej poza domem (spanikowałem, bo poprzedniego dnia rano miałem, jak wiele i wielu z nas, wizytę dwóch smutnych panów) dotarłem na Foksal jakoś wczesnym popołudniem – sala raczej pełna, pochylone nad stolikami grupki cicho rozmawiających ludzi. W jednej z nich, pod oknem, koło werandy, rozpoznałem znajomych: Wojtek Adamiecki na pewno, i kto? Darek Fikus (sekretarz naszego SDP)? Krzysztof Klinger (wicesekretarz) ? Jakaś koleżanka – jedna, dwie? Czy i kto z nich jeszcze mógłby mi przypomnieć? – po 30 latach z kawałkiem. Rozmawiali o tym, co się stało 13-go nad ranem na Hożej, dowiedziałem się od nich.